sobota, 6 października 2012

Taak..

Niedługo minie jeden z najbardziej spokojnych tygodni jakie przeżyłam.
Nie działo się właściwie zbyt dużo.

Było po prostu zwyczajnie.

Trochę się po naśmiewało z Kisiela (nie z Kisielem), przycięło się grzywkę, kilka głupawych sytuacji pominęło się milczeniem, przysnęło się na pierwszą lekcję, poczytało się lekturkę, zapomniało się o paru sprawach, napisało się kolejny rozdział tego głupawego opowiadania, które z czasem wydaje mi się coraz bardziej bezsensu,
pomyślało się odrobinę o niepewnej i niestabilnej przyszłości, przeszukiwało się interneta i poznajdywało się różne cudaczności, nie obejrzało się "Jeźdźca bez głowy" choć miało się nadzieję, że się obejrzy, uradowało się trochę na wieść 0 nieobecności pani od muzyki
i takie tam inne bzdury z codziennego życia.

Ostatnio mam smaka na vifony.
Nie wiem dlaczego, ale coś mnie do nich ciągnie.
A przecież od dobrych paru lat ich nie jadłam..

Pewne rzeczy są po prostu niepojęte.

No ale nie ten wpis by się nie pojawił, gdyby nie piątkowa dwu-klasowa wycieczka.
O 8.30 wyruszyliśmy spod szkoły na autobus, a autobusem podjechaliśmy w okolice naszego wcześniej obranego celu.

A cel był jeden - kopiec.
Jeden z najwyższych - jeśli nie najwyższy w mieście.

W każdym razie było duuużo podchodzenia. Nie tylko na sam kopiec rzecz jasna.
Samo podejście POD kopiec wymagało pozbycia się większości zapasów energetycznych.
I żeby to masowe pozbywanie się tkanki tłuszczowej nie było zbyt nużące, po drodze prowadziliśmy wiele zabawnych, bezsensownych a nawet i filozoficznych konwersacji.

Przykłady?
Na przykład: czy zmiana statusu na popularnym portalu społecznościowym
(nie będę wymieniać nazwy, choć i tak wszyscy pewnie wiedzą o co chodzi)
na W ZWIĄZKU, stanowi o rzeczywistości?

A rozwijając dalej ten temat, czy posiadanie konta na tym portalu w ogóle coś znaczy?

Oraz czy naprawdę tak trudno jest pokochać?

Tak. Oto refleksje współczesnej młodzieży.

Później było spożywanie spakowanych wcześniej dodatkowych zapasów energetycznych w postaci kanapek, snickersów lub innych t.p, potem informacja o tym że bilety jednak trochę podrożały i szybka reakcja pani tzn; dopłacenie reszty kwoty za bilety z pieniędzy pozostałych z zeszłego roku, następnie włażenie na szczyt kopca i moja reakcja wymiotna na widok wysokości na której się znaleźliśmy, kwadrans spędzony na platformie widokowej, zejście a raczej zbiegnięcie na dół, błędy w orientacji w terenie poniektórych osób, powrót na właściwą trasę i trochę przydługa wypowiedź wychowawczyni klasy towarzyszącej
(pani od historii na nasze nieszczęście), na temat historii kopca, zwiedzanie ekspozycji tematycznej i zejście na dół, żeby obejrzeć mecz rugby rozgrywany przez część chłopaków.

Oczywiście przed samym meczem była okazja do kopnięcia mocno już zdechniętej piłki.
Ja również skorzystałam z tej okazji, niestety nie za bardzo mi to wyszło ale to szczegół, bo było całkiem zabawnie... :)

Później pół godziny oczekiwania aż ktoś łaskawie dołączy do prawie skompletowanych składów i wreszcie mecz.

Opisałabym to tak:
rzeźnia.

Kilka wywrotek, Mikołaj przewracający się co pięć minut, parę spektakularnych goli czy jak to tam się nazywa  wynik... 3/2.

Zawodnicy winą oczywiście obarczyli cheerleaderki, ponieważ nie było wystarczającego dopingu. Moim zdaniem jednak nie była to wina słabego dopingu, a małej powierzchni boiska, flaka zamiast piłki, oraz dziwacznie ułożonych składów.

I właśnie na tym zakończyliśmy wycieczkę.
No później były jeszcze poszukiwania naszyjnika który zagubił się gdzieś w trawie, ale ze względu na kończący się czas oraz wredne trawsko w którym nic nie widać,
musieliśmy zrezygnować z dalszych poszukiwań.

Fajnie było. Naprawdę.

"Gdzie idą źli goście, kiedy umierają?
Na pewno nie do nieba, gdzie anioły fruwają
Idą do ognistego jeziora i się tam smażą
Nie zobaczę ich do czwartego lipca

Znałem pewną panią, pochodziła z Duluth
Ugryziona przez psa ze wściekłym zębem
Poszła do swojego grobu trochę za wcześnie
Odleciała daleko wyjąc do żółtego księżyca

Gdzie idą źli goście, kiedy umierają?
Na pewno nie do nieba, gdzie anioły fruwają
Idą do ognistego jeziora i się tam smażą
Nie zobaczę ich do czwartego lipca

Ludzie płaczą, ludzie się skarżą
Szukają suchego miejsca, które mogliby nazwać swoim domem
Próbują znaleźć miejsce, by ich kości odpoczęły
Dla aniołów i demonów, by zostawiły ich w samotności

Gdzie idą źli goście, kiedy umierają?
Na pewno nie do nieba, gdzie anioły fruwają
Idą do ognistego jeziora i się tam smażą
Nie zobaczę ich do czwartego lipca."

Nirvana, "Lake of Fire"

Kocham ten teledysk..




Za co?
Za to, że jest taki niepoważny, inny albo wręcz nienormalny.
Taki jak ja.

A co jeszcze lubię?
Lubię posiadać genialne książki.

A "Dzienniki Kurta Cobaina" należą właśnie do genialnych książek.
Zaczęłam się właśnie za nimi rozglądać, albowiem dzienniki to jeden z lepszych sposobów poznania człowieka. Poznania prawdziwego Kurta Cobaina.

Ale nie tego Kurta, z biografii różnych autorów, lecz ze swego rodzaju jego autobiografii.

To jest moje doczesne marzenie... zdobyć tę książkę, przeczytać ją i zrozumieć fenomen człowieka który zmienił nie tylko oblicze muzyki. Zrobił o wiele więcej...

I z tą refleksją Was zostawiam, życząc Wam jednocześnie udanego wieczoru i całego najbliższego tygodnia.. ;)

Grażka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz