sobota, 17 maja 2014

Rzygi, piasek i kakao.

Wczorajszy wieczór był głośny, bardzo intensywny i może trochę szalony.
Ale było cudownie.

I nawet przestały mnie boleć już nogi :)




Deszcz oczyszcza.

Daje nadzieję na poprawę pogody.
Straszy podtopieniami.


Kocham deszcz.
Szczególnie wieczorem, kiedy myśli nie dają mi spać. Uspokaja.
Zmywa całe to gnające szaleństwo. Zamyka umysł na te kilka godzin.
Deszcz, deszcz, deszcz.

Powoli zaczyna jednak denerwować. Tak jak i inne kwestie, które się powtarzają.
Ale jeśli chodzi o pewne projekty, to raczej nie są one w stanie się znudzić.
Dlatego właśnie, z roku na rok coraz więcej osób przychodzi je oglądać.
Wczoraj było niesamowicie.




Dużo chodzenia (ale to z własnej głupoty), dużo ludzi, dużo prac.
Warto było pójść.









 Coraz bardziej mi nie po drodze z pewnymi ludźmi.
Bardzo żałuję, tymbardziej że nie raz to moja wina.

Nie chcę się tłumaczyć, ale naprawdę bywa że
nie mam już siły kłócić się z kimś o byle co, bo zazwyczaj to tak wyglądają nasze rozmowy.
Ciężko się dogadać z kimś, kto nie rozumie (albo na siłę stara się nie zrozumieć),
nie akceptuje i nie słucha. 




Zaczynam martwić się na poważnie przyszłością.
Tą bardziej odległą.

I jeszcze politykadoprowadza mnie do szału. 
Jakim prawem banda narcyzów, gamoniów i prostaków decyduje o tym kto będzie głodny, a kto kupi w tym miesiącu kolejny drogi zegarek albo samochód.
Ten kraj dobija.

Jak gwóźdź do ściany.








Coś na bazie cukru, oliwy i miodu.
Słodkie, tłuste i podobno świetnie nawilża i złuszcza naskórek.


Ostatnio skupiam się na takich głupotach.


Jak dziko rosnące truskawki.
Albo inne cuda.

Wszędzie niezapominajki.
Kwitnie kasztan, kwitnie bez.
Zrobiło się niesamowicie zielono.
Gdzie nie spojrzysz, jakaś gałąź zaczepia o głowę.



I koty.
Które drą się jak rozwydrzone bachory.
Nawet w środku nocy. Zaczął się sezon kwitnienia.
Sezon na miłość.

Tę kocią też.






Znaki drogowe trzęsą się w posadach.

Wiatr zerwał się ze smyczy w czwartek.
Blachy ogradzające teren budowy chybotały się i przewracały.
Jak te przysłowiowe słabe jednostki. W deszczowe dni nie było nawet sensu otwierać parasola. Trochę jak w życiu. Przed spodziewaną porażką. Osobiście, nie mogę się doczekać
końca tego całego wariactwa. I nie mogę się doczekać jeszcze kilku rzeczy. Tych mimo wszystko bardziej przyjemnych. A będzie ich w tym miesiącu jeszcze kilka.

Byle dotrwać.
I przygotować się do nich.



W dodatku pojawiło się kilka nowych opcji.
Nie jestem chyba gotowa. Duże wymagania, nie ten termin.
Mało czasu na decyzję. No i nie chcę zawieść.
A to się nie klei z moją odpowiedzią na ten problem.

Tak jakby był nie do rozwiązania. Ale liczę na to, że jakimś sposobem wszystko się uda.
Jeszcze nie wiem jak, ale musi. Bo co inaczej zrobię.







Wczoraj urodziny Krist'a.
Lada moment kolejne szalone dni.

Od jutra maraton szalonych dni.
Nie ma czasu do stracenia.


Na jakiś czas przestałam pisać.
Bo mi słabo idzie, bo nie mam weny.
Bo w całości brzmi to jak nieudolna próba napisania wiersza na zadanie z polskiego.




Tak. Czas najwyższy kończyć.
Co prawda nie jestem już w takim dole jak ostatnio.
Ain't You Right Ferreiry, coś co weszło mi w głowę - Things We Lost In Fire, Bastille
i coś tak pięknego, że nie potrzeba obrazu.


+ ponadprogramowo - panowie Followill i coś co sprawia, że śmieję się,
mimo wewnętrznej rozwałki (gif'y powyżej).



Do następnego wpisu ;)


Grażka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz